wtorek, 14 września 2010

Egypt.


Po raz kolejny dotarłem do kraju faraonów. Przywitało mnie - a jakże - nieznośnie grzejące w głowę słońce. Wsadziłem Lucky Strika do ust i mocno zaciągnąłem się dymem, równocześnie rozprostowując kości po 4 godzinnym locie. Niedługo później rozpoczął się leniwy wypoczynek.


Już na drugi dzień poznałem Ahmeda, który zapodawał mi magiczny susz roślinny, który nazywał dźwięcznie "berguana". Sympatyczny Egipcjanin znacznie umilił mi więc pobyt w jego ojczyźnie. Praktycznie codziennie wieczorem więc siadałem na werandzie i paląc skręty podziwiałem gwieździste niebo.

Każdego wieczoru praktykowana była najebka w postaci kilku hektolitrów piwa, ewentualnie whiskey.

Cowieczorne samotne przemyślenia na wiele tematów i wyciąganie interesujących wniosków.

Inwokacje bogów Egipskiego panteonu.

Zajebiste Lucky Strike i ohydne Camele z Dżibuti.

Rosjanki i Polki na wieczornych przytupajach.

9 rano, kac, japoński Davidoff w ustach, oczekiwanie na Ahmeda na basenie.
Ahmed zbliża się z ucieszoną twarzą, podśpiewując:

Give me freedom, give me fire, give me reason, take me higher.

Dając mi w tym momencie magiczny pakiet.

Idealne dopasowanie.

Wartościowa wycieczka.

1200 mics - 1001 Arabian Nights

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz